Adam Jasser

Zmarł Adam Jasser – twórca Bractwa Żelaznej Szekli

4 maja 2023 roku na wieczną wachtę odpłynął Adam Jasser, twórca Bractwa Żelaznej Szekli, inspirator budowy Pogorii, człowiek, bez którego sail training w Polsce byłby w zupełnie innym miejscu. 

Krzysztof Romański, 5.05.2023 r.

 

Adam Jasser był postacią nietuzinkową, wymykającą się wszelkim szablonom, zwłaszcza w siermiężnych czasach PRL. Na świat przyszedł w 1936 roku we Lwowie. Był idealistą, wizjonerem, światowcem, erudytą o wielkim, acz subtelnym poczuciu humoru. Zakochany w morzu i żaglach, pragnął zarażać swoją pasją młodych. Stąd Bractwo Żelaznej Szekli, które stworzył w 1973 roku, którego herb – cztery krzyżujące się niebieskie szkle – osobiście zaprojektował. Symbol ten Pogoria do dziś nosi na burtach obok nazwy. Miał doskonały kontakt z ludźmi, zwłaszcza z młodzieżą. Stąd pomysł rejsów na Henryku Rutkowskim (dzisiejszym Kapitanie Głowackim) z podopiecznymi ośrodków poprawczych – coś, co w latach 70. ubiegłego wieku było wręcz nie do pomyślenia. Ale jemu się udało – był pewien, że sobie poradzi. Krewcy młodzieńcy, którzy weszli w zatarg z prawem, jego słuchali niczym starszego brata. Imponował spokojem, wiedzą, doświadczeniem i angielskim dowcipem. Taki właśnie był Adaś…

 

Osobowość Adama Jassera dobrze oddaje poniższa rozmowa, przeprowadzona w 2020 r. do książki „Pogoria. Legenda Żaglowca”. 

Krzysztof Romański: Czujesz się ojcem „Pogorii”?

Adam Jasser: Inspiratorem. Ojcem to za dużo powiedziane, ale to ja zainspirowałem prezesa telewizji Macieja Szczepańskiego do tego, żeby projekt wychowania morskiego młodzieży pod nazwą Bractwo Żelaznej Szekli miał swój żaglowiec. Użyłem do tego celu całego znanego mi repertuaru perswazji.

Żeby mieć na kogoś wpływ, trzeba go dobrze znać. Jak udało ci się zbliżyć do tak potężnej osoby, jaką w latach 70. był Maciej Szczepański?

Prezes Szczepański miał kompleks Zachodu, zwłaszcza Ameryki, do której zabrał go towarzysz Gierek. Podróż, podczas której rządowa delegacja odwiedziła Biały Dom i ONZ, zmieniła jego pogląd na świat. To się potem odbiło na naszej telewizji, którą on chciał rządzić po amerykańsku. Szczepański uwierzył, że zarządza się przez specjalistów. We mnie widział specjalistę od żeglarstwa.

 

Pogoria
Pogoria / fot. Krzysztof Kamiński

 

Jak trafiłeś na Woronicza?

Tak się złożyło, że byłem zatrudniony jako asystent Przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego gdyńskiej Operacji Żagiel 1974. Chociaż to, że impreza odbędzie się w Polsce, nie było oczywistą sprawą. Anglicy z organizacji Sail Training Association początkowo nie chcieli się na to zgodzić, mimo zwycięstwa „Daru Pomorza” w regatach w 1972 r. W tej sprawie prowadziliśmy uporczywe negocjacje. Udało się Brytyjczyków namówić, ale przeważył dopiero argument, że uwzględnienie w regatach portu kraju zza żelaznej kurtyny zachęci do udziału żaglowce radzieckie. Operacja Żagiel w Gdyni doszła do skutku i okazała się także sukcesem medialnym dzięki niezwykłej paradzie żagli na Zatoce Gdańskiej. Sprawozdanie z tej parady było w gestii TV Gdańsk i nagle – ku memu zaskoczeniu – redaktor Bohdan Sienkiewicz zwrócił się do mnie, abym poprowadził relację telewizyjną na żywo. To, co mówiłem, musiało się spodobać prezesowi, bo wywiedziawszy się od Sienkiewicza, kto zacz, zaproponował mi pracę specjalisty od żeglarstwa i wychowania morskiego. W dniu 1 października 1974 r. zostałem ulokowany na dziewiątym piętrze gmachu telewizji. Na tym samym, na którym urzędował prezes. Miałem łatwy dostęp do jego ucha i robiłem z tego użytek. Znając jego kompleks Zachodu, podrzucałem mu filmy o tematyce żeglarskiej wypożyczone z British Council. Namówiłem go, żeby zaprosił na narty Bruce’a Thorogooda – szefa angielskiego Ocean Youth Club z Brightlingsea, z którym wcześniej nawiązałem współpracę. Prezes wydał na jego cześć cocktail w saloniku na dziewiątym piętrze, a on przez tłumaczkę opowiedział, jak wygląda wychowanie morskie młodzieży w kolebce żeglarstwa. To zaowocowało tym, że Szczepański podjął w końcu decyzję o budowie „Pogorii”, za co zapłacił zdrowiem, bo przecież ta sprawa zaważyła na jego późniejszych losach.

Bractwo Żelaznej Szekli powstało w 1973 r. To był twój autorski pomysł.

Pracowałem w ośrodku Ligi Obrony Kraju w Jastarni jako „kawużet”, czyli kierownik wyszkolenia żeglarskiego. Ośrodek był właścicielem m.in. pięknego żaglowca „Generał Zaruski”, który stał unieruchomiony przy nabrzeżu. Był w fatalnym stanie, bez dokumentów umożliwiających pływanie. Wpadłem na pomysł, żeby organizować na nim rejsy inicjacji morskiej dla młodzieży, przyjmując chętnych bez żadnych formalności. Miała to być taka pierwsza morska przygoda pod żaglami, o której często marzy się w młodości. O pomoc zwróciłem się do sekretarza generalnego Polskiego Związku Żeglarskiego Wiesława Rogali. Pomysł mu się spodobał. W tamtych czasach każdy, kto chciał pływać na morzu, musiał uzyskać specjalne pozwolenie, tzw. klauzulę morską. Dzięki swoim wpływom Rogala załatwił naszej młodzieży zwolnienie z tego obowiązku. Wtedy to była rzecz niepojęta i klucz do naszego sukcesu. Potem zaprowadził mnie do ministra żeglugi Jerzego Szopy, z którym był w przyjacielskich stosunkach. Ten po słowie wstępu zapytał: „Ile panu potrzeba?” „30 tysięcy złotych” – rzuciłem szybko. „No to już pan ma”. To trwało 10 minut. Miałem więc wszystko, co konieczne, żeby ruszyć z rejsami. Kasę i pozwolenie.

Co udało się za te pieniądze sfinansować?

Remont i przygotowanie do żeglugi „Zaruskiego”. Zostało jeszcze na pokrycie kosztów pierwszych rejsów, żeby nie trzeba było brać pieniędzy od młodzieży. Uczestników wyłanialiśmy w drodze losowania. Gdy redaktor Stefan Wysocki przekazał w „Lecie z radiem” komunikat o rekrutacji, z całej Polski nadeszły tysiące zgłoszeń od dziewcząt i chłopców w wieku 12–16 lat. Część z tej korespondencji się u mnie zachowała, m.in. list mamy Asi Pajkowskiej, żebym przyjął jej córkę na rejs.

I mała Asia popłynęła?

Nie, już nie pamiętam dlaczego. Z Asią, wówczas już Joanną, pływałem na „Pogorii” dopiero wiele lat później.

Do Jastarni przyjechała na dwa dwutygodniowe turnusy pięćdziesiątka wylosowana spośród – jak donosił Henryk Kabat w „Tygodniku Morskim” – 2860 kandydatów.

Mieszkali w namiotach na terenie ośrodka LOK. W ciągu pierwszych dwóch dni zapoznawali się z „Zaruskim”, jego takielunkiem i wyposażeniem. Uczyli się wiosłować na bączkach i szalupach. Po tygodniu wyruszaliśmy w rejs. Wieczorem na pokładzie wyświetlaliśmy filmy o tematyce morskiej, które wypożyczyłem z ambasad Stanów Zjednoczonych, Francji i Kanady. Marynarka Wojenna udostępniła nam agregat, więc przy dobrej pogodzie mogliśmy oglądać filmy także na morzu. Za ekran służył grotżagiel, a kolorowe seanse wabiły rybaków, którzy krzyczeli do mnie: „Kapitanie! Dzieciaki pod pokład i puść pan jakieś porno!”. W czasie jednego z tych rejsów, trochę dla zabawy, założyłem Bractwo Żelaznej Szekli, które miało być kontynuacją idei żeglarskiego wychowania morskiego w kolejnych latach. Zaprojektowałem też herb Bractwa – cztery skrzyżowane niebieskie szekle.

 

Pogoria pod żaglami Bractwa Żelaznej Szekli
Pogoria pod żaglami Bractwa Żelaznej Szekli / fot. Krzysztof Kamiński (z archiwum Aleksandra Goska)

 

Współpraca z „Latem z radiem” pokazała siłę mediów. Poszedłeś więc za ciosem i postarałeś się o uwagę telewizji. Skontaktowałeś się z redaktorem Bohdanem Sienkiewiczem, który wtedy prowadził popularny program „Latający Holender”.

Z Bohdanem poznał mnie mój wieloletni przyjaciel Tomek Dembiński, który pracował w telewizji jako realizator. Śledził moje pomysły i polecił pójść do Sienkiewicza. „Idź do niego – mówił – to jest facet spoza nomenklatury, ma otwartą głowę”. Napisałem więc do niego list. Bohdan zareagował bardzo przychylnie i od razu zaczął działać. Przyjechał z kamerami na nasze rejsy na „Zaruskim” do Jastarni i nagle cała Polska zobaczyła, co robimy. Niedługo potem uznał, że magazyn „Latający Holender” powinien nazywać się magazynem Bractwa Żelaznej Szekli. I w ten sposób doszło do unikalnego na skalę światową – nie ma w tym żadnej przesady – połączenia telewizji z praktyką morskiego wychowania młodzieży.

A skąd wziął się prezes Szczepański na czele Bractwa?

To był kolejny pomysł na to, żeby telewizja bardziej się zaangażowała w kwestię wychowania morskiego młodzieży. W przeszłości usiłowałem zostać oficerem Marynarki Wojennej, co mi się nie udało, ale zostały mi pewne przyjaźnie, m.in. z szefem Jacht Klubu Marynarki Wojennej „Kotwica”. Tam urządziłem oficjalne zebranie założycielskie Bractwa Żelaznej Szekli, by je sformalizować jako klub żeglarski. Zaprosiłem Szczepańskiego – przyjechał z całą świtą. Obok cumował „Henryk Rutkowski”, na którym w kolejnych latach pływaliśmy. Zaprosiłem znanych ludzi morza: Wiktora Gorządka, Wojciecha Orszuloka, Michała Sumińskiego, Bohdana Sienkiewicza. Prezes był niesłychanie połechtany, że zebrało się takie grono, a on został komandorem Bractwa. Potem spotkania kapituły odbywały się już u niego na dziewiątym piętrze gmachu telewizji.

To już był czas, gdy byłeś etatowym pracownikiem Telewizji Polskiej. Pole do wdrażania kolejnych pomysłów i sztuki perswazji miałeś spore.

Po Operacji Żagiel 1974 postawiłem sobie za cel oczarowanie prezesa i namówienie go na budowę żaglowca. Co prawda pływaliśmy na „Zaruskim”, potem na „Henryku Rutkowskim”, „Zewie Morza” i kilku innych jednostkach, ale tylko latem. Dlatego próbowałem zainteresować go pomysłem stworzenia szkoły pod żaglami na dużym żaglowcu. Zainspirowały mnie dwa szkunery amerykańskie: „Te Vega” i „Panama”, które były pływającymi collegami. Chciałem w przyszłości zbudować serię podobnych szkunerów do wychowania morskiego. Karmiłem prezesa różnymi ideami, a znajdowałem u niego posłuch, bo on się snobował żeglarstwem. Uważał żeglarzy za specjalną kastę ludzi, do której aspirował. Trochę imponowało mu, że mówię dobrze po angielsku i mam kontakty. Wykorzystywałem to i składałem dziesiątki projektów, podkładałem mu materiały, np. dokument o budowie szkunera „Sir Winston Churchill”, jednego z dwóch siostrzanych statków Sail Traning Association. Dyskusje kilku brytyjskich dżentelmenów o tym, jak najlepiej dać młodzieży mierzyć się z wyzwaniami morza, musiały zrobić na Szczepańskim duże wrażenie, bo kazał mi wypożyczać ten film parę razy. W ramach mojej aktywności z tego czasu razem z gronem innych entuzjastów uruchomiłem także Mazurską Operację Żagiel jako program promujący wypoczynek na wodzie i ochronę środowiska Wielkich Jezior Mazurskich. Ówczesny szef redakcji sportowej, Krajewski, zaproponował, żebym stworzył u niego program. Tak powstała „Mesa” – audycja w technologii blue box, do której materiały kręciłem głównie na Mazurach.

W 1977 r. do Bractwa Żelaznej Szekli i do telewizji dołączył Krzysztof Baranowski.

Niedługo po tym, jak dostałem pracę na Woronicza i zaczęły się rejsy na „Henryku Rutkowskim”, uznałem, że do współpracy trzeba zaprosić Baranowskiego, który był wtedy idolem młodzieży. Znałem go, bo obaj wywodzimy się z warszawskiego AZS-u. Z początku nie był zainteresowany. Do tematu wróciliśmy w 1976 r. w Stanach Zjednoczonych. By wziąć udział w Operacji Żagiel, telewizja wyczarterowała jacht „Leonid Teliga”, którym płynąłem z kilkoma kolegami z Bractwa. Na trasie z Nowego Jorku przez Wielkie Jeziora do Nowego Orleanu spotkaliśmy się z „Polonezem”, którym żeglował Krzysztof Baranowski z rodziną. Moja żona Elwira zrobiła kolację na jachcie. On już wtedy widział, jak dobrze funkcjonuje Bractwo Żelaznej Szekli, i tego wieczoru oznajmił mi, że jest gotów do współpracy. Rozmowy dokończyliśmy już w Polsce wiosną 1977 r., podczas kolacji u mnie w domu. Poszedłem do Szczepańskiego, który zaakceptował pomysł i załatwił przeniesienie Baranowskiego z „Trybuny Ludu” do telewizji. Wkrótce potem moja kariera w TVP i w Bractwie się zakończyła.

Jak to?

Odbyło się to w mało elegancki sposób. Przyszedłem na montaż, a tam montażystka oświadczyła: „Panie Adamie, pana nie ma”. „Jak to nie ma?” „Pana czas na montażu został skreślony. Był telefon w tej sprawie”. „A skąd?” „Z dziewiątego piętra”. Poprosiłem o bezpłatny urlop, spakowałem się i wyjechałem do Stanów Zjednoczonych. Podpisałem kontrakt z kompanią Windjammers i zacząłem pływać po Karaibach jako oficer na żaglowcu „Phantome”. Tak zakończyła się moja współpraca z telewizją.

To był rok 1980. Ten, w którym „Pogoria” weszła do służby.

Rolą, jaką Krzysztof Baranowski odegrał w powstaniu żaglowca dla Bractwa Żelaznej Szekli, było przyspieszenie realizacji całego projektu. Na jednym ze spotkań kapituły w gabinecie Szczepańskiego Baranowski przedstawił nam Zygmunta Chorenia, a ten rozwinął na stojaku plany barkentyny. Od tej pory nie mówiliśmy już o jakimś żaglowcu, tylko o konkretnym statku. Sprawy nabrały tempa, ale zostałem wkrótce odcięty od prezesa. Temat „Pogorii” przejął Baranowski, a ja nie uczestniczyłem już w żadnych rozmowach. Nie byłem nigdzie zapraszany. Było nawet tak, że na chrzcinach „Pogorii” nie wpuszczono mnie na pokład.

Kiedy więc wszedłeś pierwszy raz na jej pokład?

Gdy wróciłem ze Stanów Zjednoczonych, w połowie lat 90. Popłynąłem z Jurkiem Jaszczukiem jako kapitanem w rejs, żeby wyrobić sobie staż kapitański. Potem już „Pogorię” prowadziłem samodzielnie. Odbyłem na niej prawie 20 rejsów jako kapitan.

Podczas twojej emigracji „Pogoria” pisała historię. Miałeś jeszcze nadzieję, że kiedyś na niej popłyniesz, czy traktowałeś to jako zamknięty rozdział?

Często myślałem o „Pogorii”. Pracowałem w Chapman School of Seamanship, amerykańskiej szkole przygotowującej kandydatów do pracy w przemyśle jachtowym, którą współzałożyła wdowa po Charlesie Chapmanie, autorze najpopularniejszego podręcznika żeglarskiego. Byłem tam instruktorem manewrowania. Namawiałem władze szkoły, żeby kurs astronawigacji zrobić na żaglowcu – na „Pogorii”, która mogłaby przypłynąć do Ameryki w sezonie zimowym. Zarząd uczelni się do pomysłu zapalił, ale gdy zacząłem ustalać szczegóły ze STAP-em, gdy pojawiły się koszty związane z przejściem „Pogorii” przez Atlantyk, rada powierników jednak z przedsięwzięcia zrezygnowała. Potem wspólnie z działaczką wychowania morskiego z Kalifornii, Mary Crowley, która dziś jest właścicielką byłego „Zewa”, obecnie „Kaisei”, zastanawialiśmy się, jak „Pogorię” ściągnąć na Zachodnie Wybrzeże. Cały czas chodziła mi więc po głowie.

To musiała być taka trochę niespełniona miłość.

Uważałem, że przyczyniłem się do powstania „Pogorii”. Byłem z tego dumny i nawet w CV, które co jakiś czas było mi potrzebne na rynku pracy, wpisałem, że byłem inicjatorem budowy statku żaglowego „Pogoria”.

Podoba ci się „Pogoria”?

Mam do niej ogromny sentyment, chociaż można spotkać opinie, że jest niezbyt udanym żaglowcem, trudnym do prowadzenia.

Czy ten swój pierwszy rejs na „Pogorii” zapamiętałeś szczególnie? Było wzruszenie?

Nie, obyło się bez szczególnych emocji. Wzruszenie na „Pogorii” przeżyłem, kiedy popłynąłem znowu do Brightlingsea, w którym w 1975 r. byłem jeszcze na „Henryku Rutkowskim” z Bractwem Żelaznej Szekli. Tam poznałem wspomnianego Bruce’a Thorogooda, który zorganizował nam przyjęcie u burmistrza, chociaż ten na początku się zrzekał, że nie będzie „podejmował komunistów”. I nagle po latach jestem kapitanem „Pogorii” i trafiamy tam znowu. Znów spotykamy się z Bruce’em – moim przyjacielem – znów widzimy się z burmistrzem, a kapitanem portu jest Bernie, który wtedy płynął z nami na „Rutku”. To było ogromne wzruszenie, zwłaszcza że nowy burmistrz pamiętał naszą wizytę sprzed lat. „Gdy byliście tutaj w 1975 r., zmieniliśmy dla was godziny otwarcia pubu. Czy teraz też to mamy zrobić?” – zapytał mnie w trakcie spotkania.

Prowadziłeś na „Pogorii” kilka ciekawych rejsów tematycznych. Między innymi rejs siwych lwów.

Kiedy płynąłem z załogą młodzieżową do Dublina, doszedłem do wniosku, że już nie bardzo rozumiem nowe pokolenie. To już inna młodzież, szczególnie ta z zamożnych domów – obyta, mówiąca językami, ale sobkowska, nieumiejąca pracować zespołowo. Dlatego postanowiłem w kolejnych rejsach zmienić załogę i stąd pomysł z „późną młodzieżą” – rejs siwych lwów. A potem zwrócił się do mnie profesor Grabski z Politechniki Warszawskiej – organizator wrześniowego Festiwalu Nauki w Warszawie – który pamiętał mnie z Bractwa Żelaznej Szekli i telewizji. Tematem kolejnej edycji Festiwalu była akwanautyka i nautyka. Profesor Grabski zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie pomógłbym ułożyć program. Roześmiałem się, mówiąc: „Panie profesorze! Z fizyki miałem zawsze dwa z dwoma minusami, więc jestem ostatnią osobą, która mogłaby się tego podjąć. Na Politechnice ma pan wspaniałych żeglarzy, między innymi Jacka Czajewskiego”. To był rok, w którym chciałem na „Pogorii” zrobić rejs połączony z plenerem dla studentów Akademii Sztuk Pięknych. Uzyskałem akceptację jednego z prorektorów, potem miała być wystawa tych prac, które powstaną w trakcie rejsu. I okazało się, że owszem, studenci ASP może by i popłynęli, ale gdyby im ktoś za to zapłacił. Sprawa się rypła. Prorektor stwierdził, że inicjatywa słuszna, ale oni nie mają takich pieniędzy. „Pogorię” miałem już zarezerwowaną, termin w STAP-ie zaklepany. Co robić? Przypomniał mi się profesor Grabski. Zapytałem: „A co by pan powiedział, panie profesorze, gdyby koło fizyków popłynęło w rejs na »Pogorii«? Niech zobaczą, jak nautyka wygląda w praktyce”. Wymyśliłem nazwę: „Fizyka pod żaglami”. Chwyciło. Potem odbyło się kilka kolejnych rejsów z profesorem Grabskim. Do tego dołączyli studenci Uniwersytetu Warszawskiego pod wodzą profesora Macieja Gellera. Było nawet międzynarodowe towarzystwo profesorów z CERN, czyli Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych. To nie był tylko rejs towarzyski. Płynęliśmy z Lizbony do Brestu, a naukowcy normalnie pełnili wachty. Urocze spektrum ludzi. Chłopak z atomistyki – na pewno kiedyś dostanie Nobla – codziennie podsumowywał dzień, pisząc wiersz. Recytował go potem na porannym apelu. W Genui w trakcie regat Garibaldi Tall Ships Regatta wygrał konkurs robienia sosu do pesto, a na crew party tańczył jak Travolta.

Były też rejsy z lekarzami.

To się zaczęło od mojej przyjaźni z profesorem Marianem Zembalą, którego wciągnąłem w żeglarstwo, gdy jeszcze studiował. Poznaliśmy się na „Henryku Rutkowskim”, na którym popłynął ze mną do Brightlingsea. Co dwa lata odbywa się kongres Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego, na którym zjawia się 30 tysięcy kardiologów. Te zjazdy często obywają się w miastach portowych. W Śląskim Centrum Chorób Serca jest kilku pasjonatów żeglarstwa. Jeden z nich, hemodynamista Wilczek, poszedł do profesora Zembali przed kongresem w Sztokholmie i zaproponował: „Panie profesorze, co by pan powiedział, gdybyśmy popłynęli na kongres jachtem?”. Profesor podchwycił i popłynęli „Bryzą H”. Spodobało się.

Wyprzedzili epokę i Gretę Thunberg.

Następnym razem ruszyli już na „Zawiszy Czarnym”. Potem, gdy regularnie jeździłem do Zabrza, rozmówiłem się z Henrykiem Śniegockim – prorektorem Akademii Morskiej w Gdyni, który okazał się wielkim fanem profesora Zembali. „Zaproponuj kardiologom rejs na »Darze Młodzieży«” – powiedział. I tak 115 kardiologów popłynęło na kongres do Amsterdamu. Później powstał wśród nich pomysł, żeby zrobić też rejs lekarzy innych specjalności. Poprowadziłem go na „Pogorii”. Popłynęliśmy do Barcelony.
Prowadziłeś też „Pogorię” w regatach The Tall Ships’ Races.
W 2011 r. płynęliśmy z Greenock na Szetlandy w etapie towarzyskim, a potem w regatach z Lerwick do Stavanger. Jako oficera miałem m.in. aktora Kazia Kaczora. Na pokład zaprosiłem również mojego przyjaciela Bruce’a Thorogooda. Popłynęliśmy na wyspę Islay, gdzie znajdują się destylarnie dwóch najlepszych single maltów: Lagavulin i Laphroaig. Z przewodniczką zwiedziliśmy linię produkcyjną mego ukochanego Lagavulin. Okazało się, że w tamtejszym sklepiku jest on droższy niż gdzie indziej. O prezencie dla kapitana nie było więc mowy.

Fizycy, lekarze, malarze, młodzież, siwe lwy – prowadzisz aktywny tryb życia.

Taki jestem, że ciągle coś w życiu organizuję i zakładam. W pewnym momencie, jakoś po moim powrocie ze Stanów w latach 90., wpadłem na pomysł założenia nieformalnego stowarzyszenia Mesa Kapitanów Pogorii. Chodziło o to, żebyśmy co jakiś czas spotykali się towarzysko, ale wysłuchując najpierw, co jeden z nas ma do powiedzenia na jakiś temat. Umówiliśmy się w Sopocie w kawiarni „Pod żaglami”. Pamiętam, jak kiedyś wstał Andrzej Marczak i powiedział: „To, że Adamowi w tamtych czasach udało się tego wszystkiego dokonać, jest rzeczą nadzwyczajną i powinniśmy o tym pamiętać”. Bardzo cenię sobie te jego słowa, które wiernie zapamiętałem. Niestety, po chyba dwóch latach działalność stowarzyszenia została zawieszona.

Widziałeś się jeszcze potem z Maciejem Szczepańskim?

Kontaktował się ze mną, gdy wróciłem z Stanów Zjednoczonych. Pierwszy raz zaprosił mnie do siebie do domu.

Sumienie go ruszyło?

Nie, chodziło o co innego. Chciał się przed światem wytłumaczyć, dlaczego zbudował „Pogorię”. Potrzebował argumentów. Napisałem mu tekst, taką trochę laurkę, że zrobił to z potrzeby serca, że rozumiał, co to jest wychowanie morskie. Był z tego tekstu bardzo zadowolony. Wyciągnął flaszkę i zaproponował, żebyśmy przeszli na ty. Nie zgodziłem się. Powiedziałem: „Przez gardło mi to nie przejdzie, panie prezesie”. Potem spotykał się ze mną jeszcze kilka razy. Ostatni raz widziałem się z nim na kilka miesięcy przed jego śmiercią. Szukałem wielkiego proporca Bractwa Żelaznej Szekli. On taki miał i mi go dał.

Przed śmiercią Maciej Szczepański zdążył jeszcze odbyć rejs na „Pogorii” w 2014 r. Pierwszy od czasów osławionych prób morskich w 1980 r.

Można do niego mieć różny stosunek, ale przy historii „Pogorii” nie wolno go pominąć, bo ta jednostka powstała dzięki niemu. Tylko on był w mocy to przeprowadzić. Nikt inny. I dlatego uważam, że pamięć o Szczepańskim w kontekście „Pogorii” należy zachowywać.

Szczepański wyjaśnił ci motywy twojego rozstania z telewizją?

Nie rozmawialiśmy o tym. Zresztą od tamtego czasu nie komentuję kulisów tej sprawy. Kiedyś zwróciła się do mnie Beata Biały – autorka książki o Krzysztofie Baranowskim Spowiedź kapitana. Powiedziałem jej: „Kolega Baranowski jest świetnym żeglarzem i przystojnym mężczyzną. To wszystko, co mogę powiedzieć na jego temat”. Było, minęło, nie ma o czym mówić.

Wywiad ukazał się w książce Krzysztofa Romańskiego „Pogoria. Legenda Żaglowca” wydanej w 2020 r. nakładem wydawnictwa NAUTICA. 

 

Fotografia w nagłówku: Sail Training International

 

Dodaj komentarz