Na pokładzie kolumbijskiego barku Gloria [REPORTAŻ]

Zapach świeżej kawy i merdające ogony – nie takiego powitania spodziewałem się na pokładzie szkolnego żaglowca kolumbijskiej Marynarki Wojennej. Tymczasem, zamiast salutujących mundurowych, na trzymasztowym barku Gloria przywitał mnie kawowy aromat i łaszące się psy.

 

Port w Montevideo. Sobota, 14 kwietnia. Upalne, słoneczne popołudnie. Ruchliwe na co dzień dźwigi portowe dziś stoją nieruchomo. Przy nabrzeżu zamiast wielkich kontenerowców cumują żaglowce. Ich maszty z oddali wyglądają jak las. Zamiast gałęzi – reje. Zamiast liści – liny. Staję przy burcie trzymasztowego barku z białym kadłubem i ogromną żółto-niebiesko-czerwoną banderą powiewającą na maszcie. Z pokładu dobiega rytmiczna muzyka.

 

– Como te quiero Colombia! – wysokim głosem wyśpiewuje wokalista. Nie ma wątpliwości, trafiłem pod właściwy adres. Na specjalne zaproszenie kolumbijskiej Marynarki Wojennej mam jako reporter towarzyszyć załodze szkolnej jednostki Gloria w rejsie ze stolicy Urugwaju do Buenos Aires. Podróż odbywa się w ramach Velas Latinoamerica 2018 – zlotu południowoamerykańskich żaglowców szkolnych.

 

Oficer wachtowy prowadzi mnie do mesy oficerskiej. Przez drewniane drzwi wchodzimy do nadbudówki. Wielka czerwona torba, którą ciągnę za sobą, ledwie mieści się w korytarzu. Mam w niej kilogramy sprzętu – aparat fotograficzny, obiektywy, statyw, komputer. Jest też sztormiak i wygodne buty do wdrapywania się na maszty. Mijamy rząd sztucerów używanych do oddawania salutów honorowych. Czuję na sobie czyjś srogi wzrok. To prezydent Kolumbii patrzy na mnie surowo ze zdjęcia wiszącego naprzeciwko wejścia. Na ścianach błyszczą się medale. Boston, Londyn, Nowy Jork – czytam rzucające się w oczy napisy. To nazwy miast, które odwiedziła Gloria. Brest, Liverpool, Amsterdam. Pamiątkowe plakiety są najczęstszym prezentem, jaki żaglowce otrzymują w portach. Na Glorii jest ich tak dużo, że pokrywają szczelnie wszystkie korytarze – od podłogi do sufitu. Nic dziwnego. Okręt pływa już od 50 lat. W tym roku świętuje półwiecze służby.

 

W mesie o tej porze jest pusto. Wachtowy każe mi usiąść na sofie i pyta, czy napiję się kawy. – El mejor del mundo. Najlepsza na świecie – uśmiecha się. Po takiej rekomendacji trudno odmówić. – Proszę usiąść wygodnie, pański współlokator zaraz tu będzie, by pokazać kajutę, która już na pana czeka. Będzie pan mieszkał z el medico – naszym lekarzem okrętowym. To mówiąc, odmeldowuje się i wraca do swoich obowiązków. Za chwilę na stole pojawia się czarny napój podany w ozdobnej filiżance z rysunkiem żaglowca i napisem „ARC Gloria”. Obsługujący bar marynarz stawia napój przede mną, uśmiecha się i mówi: – El mejor del mundo. Biorę pierwszy łyk. Smak jest inny od wszystkich znanych mi kaw. Silny i wyrazisty. Do tego ten intensywny aromat, który poczułem od pierwszych chwil na okręcie. Kawa jest wyśmienita, ale czy najlepsza na świecie?

 

Kolumbijska kawa – el mejor del mundo!

 

Te przyjemne rozważania przerywa oczekiwany gość. Spodziewałem się kogoś o aparycji doktora Lubicza, tymczasem mam przed sobą młodzieńca, który bardziej niż lekarza przypomina ratownika medycznego. – Miguel Matamoros – przedstawia się. Ubrany jest w taki sam mundur, jaki widziałem u innych mijanych po drodze oficerów. W końcu dostrzegam różnicę. To laska Eskulapa zamiast żaglowca na naszywce z nazwiskiem. Miguel prowadzi mnie na najniższy pokład – jesteśmy tuż nad linią wody. Otwiera drzwi kajuty na samym końcu korytarza. – To tutaj – wskazuje ruchem głowy. A ja myślę: – Masz ci los! Będę mieszkał w szafie. Miejsca w kabinie jest naprawdę niewiele. Bulajów brak. Trzeba więc polegać tylko na świetle elektrycznym. Stolik, szafka, dwie koje, ustawione piętrowo. – Pan śpi u góry. Proszę się rozgościć – to mówiąc, el medico zostawia mnie samego, dając czas na wprowadzenie się. Wielką czerwoną torbę stawiam na podłodze. Problem w tym, że teraz nie da się otworzyć drzwi. – Cóż, zawsze to własna, oficerska kajuta, a nie wieloosobowy kubryk – pocieszam się.

 

Wdrapuję się na koję. Głowę kładę na poduszce z napisem „Armada Nacional. Republica de Colombia”. Miękka, nawet wygodna. – Nie jest źle – myślę, wpatrując się w sufit, który mam nie dalej niż 10 cm od czoła. Wracam do mesy, bo Miguel informuje, że kapitan chciałby mnie poznać. Postawny mężczyzna, średniego wzrostu. Włosy przystrzyżone króciutko – na rekruta. Twarz okrągła, oczy szczere i uśmiechnięte. – Kristof! – mówi tubalnym, mocnym głosem, witając mnie z otwartymi ramionami. – To jest teraz twój dom – ruchem ręki obejmuje cały okręt. Po chwili rozmowy mam wrażenie, że znamy się bardzo długo. Tego człowieka nie można nie lubić.

 

Kapitan Glorii Camilo Giraldo Alberto Londono

 

Mesa nie jest duża, lecz w porównaniu z klaustrofobiczną kajutą wydaje mi się ogromna. Sześć stolików, krzesła, dwie sofy, na środku bar. W centralnym punkcie napotykam znajome groźne spojrzenie. To kolejny prezydencki portret. W podświetlanych gablotach na ścianach wystawiane są repliki starożytnej biżuterii odkrytej podczas wykopalisk na terenie dzisiejszej Kolumbii. Siadamy do kolacji. Kapitan, 46-letni Camilo Giraldo Alberto Londono wskazuje mi miejsce naprzeciwko siebie, co jest najwyższą formą wyróżnienia. Rozmowa szybko zbacza z oficjalnego kursu. Anegdotki, ciekawostki z okrętowego życia. Wreszcie pada pytanie, którego się spodziewałem. – Ten wasz Lewandowski naprawdę jest taki dobry? Futbol, temat prawie tak uniwersalny jak pogoda. Rozmowa płynie, choć posiłek jest już tylko wspomnieniem. W żartach celuje oficer siedzący po prawej stronie kapitana. Śniada cera, kruczoczarne włosy gładko zaczesane na bok. Co rusz rzuca dowcipem, uśmiech nie schodzi mu z twarzy. – Ten dowcipniś to nasz padre – mówi mi komendant, gdy zapada chwilowa cisza między jednym a drugim żartem. Dopiero teraz zwracam uwagę na koloratkę. Duszą towarzystwa okazuje się okrętowy kapelan Freddy Granados.

 

***

 

ARC Gloria to trzymasztowy bark, wybudowany w hiszpańskiej stoczni Celaya w Bilbao. Kolejni dowódcy kolumbijskiej marynarki od lat marzyli o szkolnej jednostce. Idea nabrała realnych kształtów na początku 1966 r., gdy pomysł zyskał poparcie rządu w Bogocie. Według popularnej anegdoty ówczesny minister obrony, generał Gabriel Rebéiz Pizarro zgodził się na państwowe finansowanie budowy żaglowca podczas spotkania w restauracji, co zatwierdził podpisem na papierowej serwetce. Kontrakt, który zawarto z Hiszpanami w październiku tego samego roku, przygotowany był już na dużo bardziej reprezentacyjnym papierze.

 

Trzymasztowy bark ma już 50 lat / fot. Krzysztof Romański

 

2 grudnia 1967 r. zwodowano kadłub, a matką chrzestną została żona ministra – mająca polskie korzenie – Gloria Zawadzky de Rebéiz. Wówczas była już wdową. Generał, któremu żaglowiec zawdzięczał powstanie, nie doczekał zakończenia budowy. To od imienia matki chrzestnej pochodzi nazwa jednostki. Uroczyste podniesienie kolumbijskiej bandery miało miejsce 7 września 1968 r. Od tej chwili minęło już ponad pół wieku. W tym czasie Gloria dwukrotnie opłynęła świat. Niestety, jeszcze nigdy nie miała okazji odwiedzić Polski.

Całkowita długość okrętu to 76 metrów. Na trzech masztach nosi on 23 żagle o łącznej powierzchni 1400 metrów kwadratowych. Na dziobie imponuje lśniący galion – kobieta-anioł, nazywana Marią Salud na cześć córki rzeźbiarza Victora Gutiérreza Jiméneza.

 

***

 

Popisowy numer załogi Glorii to parady rejowe prezentowane podczas wejścia do portu i wyjścia w morze. Kadeci wspinają się na dwa pierwsze maszty i rozchodzą po rejach. Barwy ich koszulek dobrane są w taki sposób, by stworzyć wielką, żywą banderę Kolumbii. Na najwyższych rejach stają ci w żółtych, w środku niebieskich, a na dole w czerwonych strojach. Trzymając się stalowej linki rozciągniętej wzdłuż rei, załoga czeka na komendę, by rozpocząć hymn Glorii. Napisany 50 lat temu utwór „Ah ah joi Capitan”, wyśpiewany przez kilkadziesiąt gardeł robi ogromne wrażenie. W ten sposób wychodzimy z Montevideo. Przy dźwiękach monumentalnej pieśni mijamy kolejne żurawie. Po prawej burcie, niemal na wyciągnięcie ręki, umierają statki. Przerdzewiałe, przechylone, podtopione, zapomniane. Cmentarzysko liczy kilkadziesiąt wraków. Niegdyś dumne, dziś smutne. W ciszy czekają, aż rdza dokończy dzieła. W oddali widać górę, od której wzięła się nazwa miasta. – Monte video! Widzę górę! – miał przed wiekami wykrzyknąć hiszpański marynarz wypatrujący lądu z bocianiego gniazda. Kadeci schodzą z masztów, ale muzyka wciąż gra. – Que bonita es esta vida! – śpiewa kolumbijski bard Jorge Celedon. Ma rację. Życie jest piękne. Przed nami Atlantyk!

 

 

***

 

Poranna odprawa na rufie. Obecna jest cała załoga. Na flagsztok przy dźwiękach narodowego hymnu uroczyście wciągana jest kolumbijska bandera. Wszyscy stoją na baczność. Tylko Bella – pies kapitana – nie robiąc sobie wiele z podniosłej chwili, beztrosko węszy między kadetami. Zwierzęta niemal od zawsze towarzyszą marynarzom na Glorii. Są czymś więcej niż tylko maskotkami. Traktuje się je jak honorowych członków załogi. Kiedyś na pokładzie mieszkał kangur i papuga, najczęściej jednak na okręt mustrują psy. Najsłynniejszy wabił się Chicote i trafił nawet do Księgi rekordów Guinnessa jako ten, który przepłynął największy dystans. Kronikarze jednostki obliczyli, że przez całe życie czworonóg przemierzył ponad 300 tysięcy mil morskich. W obecnym rejsie na pokładzie są aż dwa psy. Pierwszy to Shot – trzyletni golden retriever. Jest zawsze tam, gdzie coś się dzieje. Jego legowiskiem jest buda ustawiona obok wejścia do kubryku. Drugi to Bella – 8-miesięczna suczka rasy husky. Jako pies kapitana cieszy się szczególnymi przywilejami. Praktycznie może sobie pozwolić na wszystko. Mieszka w salonie kapitana i to jego najchętniej się słucha. Komendant znany jest z długich spacerów z Bellą u boku w każdym odwiedzanym porcie.

 

Shot i Bella

 

***

 

– Ma pan chorobę morską? – podchodzi do mnie jeden z kadetów. Młody, śniady chłopak, raczej nie skończył jeszcze dwudziestu lat. – Radzę sobie – odpowiadam, patrząc na niego pytająco. – To dobrze, bo Gloria lubi mocno trząść na falach. Moje pierwsze 5 dni w morzu to były najgorsze dni w życiu – opowiada. Ja miałem szczęście. W trakcie mojego rejsu Atlantyk był dla okrętu łaskawy. Miejscami nawet za bardzo, tak że podczas flauty trzeba było wspomagać się silnikiem. Moment próby przyszedł w nocy. Fale nie były duże, ale regularne. Okrętem bujało powoli i konsekwentnie. Lewo – prawo. Lewo – prawo. Na zaprawionej w oceanicznych rejsach załodze kołysanie nie robiło większego wrażenia. Mój błędnik jednak w końcu zasygnalizował, że coś jest nie tak. W ciemnej kajucie, na koi z sufitem majaczącym przed nosem, o spaniu nie było mowy. Przeleżałem tak kilka godzin. Nad ranem poczułem, że najgorsze mam za sobą. Udało mi się zatriumfować nad Neptunem – stwierdziłem, gdy drzwi do kajuty się otworzyły, wpuszczając do wewnątrz snop światła z korytarza. El medico kończył nocną wachtę. – Czas na śniadanie. Chodźmy – zawołał. Po ciężkiej nocy jedzenie nie było najwyżej na mojej liście priorytetów. Pomyślałem, że nieobecność przy posiłku mogłaby zostać odebrana jako afront. Poszliśmy więc. Może wypiję po prostu trochę kawy. Jest el mejor del mundo, więc na pewno mi nie zaszkodzi – kombinowałem, sunąc ociężale korytarzem do mesy. Usiedliśmy przy stole z oficerami, roześmianymi jak zwykle. Najwyraźniej żaden z nich nie miał problemów z nocnym snem. Steward podał posiłek. Traf chciał, że akurat tego dnia kukowi zamarzyła się zupa. Nie żadna owsianka czy mleczna, tylko regularna obiadowa zupa. Na pierwszy rzut oka skrzyżowanie rosołu z flaczkami. Chciałem podziękować, jednak usłyszałem: – To ajiaco, jedno z naszych tradycyjnych dań. Pomyślałem, że nam w Polsce mogłoby się zrobić smutno, gdyby gość z zagranicy odmówił spróbowania bigosu. Nie wypadało odmówić. Już po drugiej łyżce wiedziałem, że to nie był dobry pomysł. Neptun nierychliwy, ale sprawiedliwy – odebrał, co swoje. Na szczęście droga do toalety – akurat wolnej – nie była długa.

 

Kadeci na rejach

 

***

 

Pod żaglami kolumbijskiego barku szkolą się przyszłe kadry marynarki wojennej tego 49-milionowego kraju. Kadeci spędzają na pokładzie od kilku miesięcy do roku. Nazywani są pieszczotliwie „los gloriosos”. W rejs szkoleniowy „Gloria” zabiera z reguły około 160 osób, z czego 80 miejsc przeznaczonych jest dla praktykantów, którymi od 1999 r. bywają także kobiety. Na trasie z Montevideo do Buenos Aires wśród 157 osób na pokładzie są 2 panie. Obydwie należą do kadry oficerskiej. 26-letnia Silvia Barrera jest szefową jednego z trzech masztów. Ma pod komendą kilkunastu kadetów. Zastanawiam się, czy w tak męskim towarzystwie kobieta wydająca rozkazy nie ma problemów z ich egzekwowaniem. – Faceci zawsze będą facetami. Zawsze będą patrzeć na kobietę najpierw przez pryzmat płci, a dopiero potem pozycji zawodowej. To nigdy się nie zmieni – uśmiecha się nieśmiało. – Mam na to sposób. Od początku jestem poważna i stanowcza. Działa – twierdzi.

 

***

 

Rejs na Glorii to wśród wojskowych w Kolumbii spore wyróżnienie. By nie ograniczać dostępu do tego honoru, załoga – łącznie z kapitanem – co 12 miesięcy się zmienia. Rzadko się zdarza, by ktoś służył na okręcie dłużej niż rok. Wyjątki robi się tylko dla członków załogi stałej. Oprócz kadetów ze szkół morskich w Kartagenie w kilkumiesięczną podróż po świecie płyną też najlepsi studenci danego rocznika ze szkoły wojskowej, policyjnej i lotniczej. Sebastian Ramirez, 22-letni pilot, właśnie w taki sposób trafił na pokład. Był prymusem w akademii lotniczej. W nagrodę bierze udział w tegorocznym rejsie jako oficer. Nie ma stałych obowiązków – pełni głównie funkcje reprezentacyjne podczas postoju w portach. To on wyjaśnił mi fenomen kolumbijskiej kawy. – Brazylia może i produkuje więcej, ale to my bardziej dbamy o jakość. Nasze uprawy są mniejsze, stosujemy tradycyjne metody, nie dodajemy nawozów sztucznych. Dzięki temu osiągamy kawę, którą sami ze smakiem pijemy. El mejor del mundo – opowiada. Wie, o czym mówi. Jego rodzina prowadzi plantację kawy w niewielkiej miejscowości niedaleko Cali.

 

***

 

Na morzu, gdy na pokładzie trwa krzątanina, a na maszty wciągane są żagle, językiem załogi stają się gwizdki nazywane pitos. Wszystkie komendy pokładowe wydawane są za ich pomocą. Osoba przyglądająca się z boku nie byłaby w stanie połapać się w tej kakofonii, ale kadeci doskonale wyłapują poszczególne dźwięki. Nauka tej szczególnej formy komunikacji to jedno z pierwszych wyzwań, któremu muszą sprostać. Nie jest to takie łatwe, bo trzeba opanować ponad 100 różnych komend. Każdy członek załogi ma swój własny pito, który nosi na ozdobnym sznurze. Za brak gwizdka grozi ponchera, czyli kara pieniężna, i nie ma tu żadnej taryfy ulgowej. Na polskich żaglowcach gwizdane komendy są czymś zupełnie nieznanym. Gwizdków używa się tylko dla oddania honorów wchodzącym i schodzącym z pokładu ważnym osobistościom.

 

Zachód słońca gdzieś na Atlantyku

 

Podczas pobytu w portach i morskich parad za rufą Glorii powiewa ogromna bandera. Jej rozmiary są imponujące – ma 18 metrów długości przy 13 metrach szerokości. Waży prawie 50 kg, więc by wciągnąć ją na maszt, potrzeba aż 6 ludzi. Wystawiona na działanie silnego wiatru, często wymaga drobnych napraw. Załoga jest do tego przygotowana. Co jakiś czas pokład żaglowca zamienia się w salon krawiecki pod chmurką. W ruch idą igły, nici i duża maszyna do szycia, obsługiwana przez 3 osoby.

 

***

Sportem numer jeden w Kolumbii jest oczywiście piłka nożna. Co ciekawe, popularnością niewiele ustępuje jej kolarstwo, które ma w tym kraju status dyscypliny narodowej. To efekt sukcesu organizowanego od 1951 r. wyścigu Vuelta a Colombia. To m.in. na bazie tych zawodów Kolumbijczycy budowali swoją tożsamość narodową, co w państwie składającym się z wielu słabo skomunikowanych ze sobą, odmiennych regionów było zadaniem trudnym. Popularna impreza, podczas której kolarze, a wraz z nimi media, objeżdżają całą Kolumbię, miała walor krajoznawczy i jednoczący. Przez dekady Kolumbijczycy wychowali licznych fantastycznych kolarzy, osiągających sukcesy na arenie międzynarodowej, fetowanych w kraju. El medico, mój znajomy z kajuty, z dumą pokazuje mi kolorową koszulkę oprawioną w ramki, wiszącą na ścianie w korytarzu prowadzącym do kubryku. – Zobacz, kto się na niej podpisał. Rzucam okiem na autograf, którego nie jestem oczywiście w stanie rozczytać. – Nairo Quintana! W 2014 r. wygrał Giro d’Italia. Osobiście odwiedził nasz pokład – dodaje wyraźnie podekscytowany.

To nie jedyny rowerowy akcent na Glorii. Część załogi tworzy grupę kolarską, liczącą 15 pasjonatów. Mają ze sobą rowery, takie same stroje i kaski. Wyglądają jak profesjonalna drużyna. W każdym porcie ruszają na długą wycieczkę śladami atrakcji turystycznych położonych nieco dalej od miasta.

– Startujemy wcześnie rano. W ciągu dnia robimy nawet ponad 100 kilometrów. W Rio dojechaliśmy na sam szczyt Głowy Cukru, pod sam pomnik Chrystusa – opowiada Fabian Quimbayo, 33-letni oficer ds. bezpieczeństwa, który jest liderem ekipy.

Zdjęcia z dotychczasowych wypraw pokazywał mi podczas kolacji w mesie oficerskiej. Wśród nich były też ujęcia z treningów. Widząc fotografię, na której Fabian z odkrytym torsem wspina się po linie na maszt, skomentowałem z podziwem: „zupełnie jak Rambo!”, co skwapliwie podchwycił kapitan, a za nim cała załoga. I tak przez polskiego dziennikarza Fabian Quimbayo stał się „Rambem”.

 

Fabian Quimbayo – kolumbijski „Rambo”

 

Kolumbijski „Rambo”, choć niewysoki, jest świetnie zbudowany. Maskę twardziela zrzucił przy mnie tylko raz – gdy opowiadał o rodzinie. Jego żona spodziewa się dziecka. Dowiedziała się o tuż przed rozpoczęciem tegorocznego rejsu Glorii, kiedy wiadomo już było, że mąż na wiele miesięcy musi opuścić dom. Gdy na świat będzie przychodzić jego syn, Fabian będzie gdzieś na oceanie. Służba nie drużba. O tej historii przez chwilę mówił cały kraj, gdy pokazała ją kolumbijska telewizja śniadaniowa.

 

***

 

Po 3 dniach rejsu szczęśliwie cumujemy w Buenos Aires. Kadeci jak zwykle przy wchodzeniu do portu urządzają spektakl na rejach. Ich pokaz niemal odbija się w szklanych elewacjach drapaczy chmur, ustawionych wzdłuż nabrzeża. Tym razem i ja wdrapałem się na maszt. Z wysokości 25 metrów widok jest fantastyczny! Argentyńczycy witają Glorię z honorami – salutem armatnim i szlagierami granymi przez orkiestrę reprezentacyjną. Czas zejść na ląd. Po raz ostatni rzucam okiem na moją kajutę, z której zabrałem już wielką czerwoną torbę. – Jak tu dużo miejsca – mówię do siebie i zaraz przypominam sobie pierwszą myśl, która przyszła mi do głowy na widok tego pomieszczenia. Cóż, człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego.

Przez te kilka dni polubiłem otwartość, pogodę ducha i spontaniczność Kolumbijczyków. No i tę ich kawę – el mejor del mundo. Będzie mi tego brakowało. Przy pożegnalnej filiżance kapitan pyta mnie z błyskiem w oku: – Wiesz, że pod koniec czerwca będziemy mieli wymianę załogi? Po raz pierwszy w historii w rejs popłyną wyłącznie kadetki. Może znów przyjedziesz? Uśmiecham się i już wiem, że za kolumbijskim poczuciem humoru też będę tęsknił.

 

* Velas Latinoamérica to cykl zlotów żaglowców, który co 4 lata odbywa się w krajach Ameryki Południowej i Łacińskiej. Tegoroczna edycja rozpoczęła się 25 marca w Rio de Janeiro, a zakończyła 2 września w Veracruz w Meksyku. W tym czasie żaglowce z Argentyny, Hiszpanii, Urugwaju, Kolumbii, Ekwadoru, Meksyku, Brazylii, Wenezueli, Peru, USA, Chile i Portugalii odwiedziły łącznie 18 miast w 12 krajach po obu stronach Ameryki Południowej i na Karaibach. Kolejna odsłona Velas Latinoamérica odbędzie się w 2022 r.

 

Reportaż ukazał się na łamach „Gazety Wyborczej” 28 października 2018 r.

 

Krzysztof Romański

 

Zobacz nasz fotoreportaż z rejsu kolumbijskim barkiem Gloria:

 

Dodaj komentarz