Na pokładzie Kruzenszterna

Bałtycka bryza smaga twarz, wyciskając łzy z oczu, gdy z grupą reporterów płynę na spotkanie jednego z największych żaglowców świata – Kruzenszterna.

 

Sylwetka tego kolosa – początkowo mały punkt na horyzoncie – staje się z każdym metrem większa i wyraźniejsza. Po porannym słońcu zostało ledwie wspomnienie – pojedynczym promieniom tu i ówdzie udaje się pokonać grubą pokrywę chmur i dodać nieco koloru szarości popołudnia. Jednak nie ma tego złego: sceneria z poszarpanymi wiatrem chmurami wydaje się idealnie pasować do tego żaglowca olbrzyma.

 

Kruzensztern na redzie Gdyni / fot. Krzysztof Romański

 

Nasza łódź dwukrotnie okrąża Kruzenszterna, by każdy mógł do woli nacieszyć oko i obiektyw. Wreszcie podchodzimy pod czarną burtę, na której swobodnie kołysze się przygotowana już dla nas sznurowa drabinka. Jeszcze tylko chwila dramatycznej wspinaczki i stajemy na dębowych deskach pokładu rosyjskiego giganta.

 

Na mostku czeka już kapitan – pogodny, otwarty mężczyzna w sile wieku. Wymieniamy kurtuazyjne uprzejmości, po których poznajemy plan działań na najbliższe godziny. Kapitan chce zaprezentować gdynianom statek w pełnej krasie. – Przed wejściem do portu na trochę postawimy żagle – oznajmia. – Nasi kadeci jeszcze niewiele potrafią. To dopiero ich trzeci dzień na morzu, więc praktyka się przyda.

 

 

Wracam na pokład. Staram się być niezauważalnym, by w niczym nie zakłócać rytmu żeglarskiej codzienności. Rozlega się dzwonek, padają komendy i nieco senna atmosfera statku stojącego na redzie zmienia się w mgnieniu oka. Zewsząd nadbiegają ubrani na niebiesko kadeci. Jest ich tak wielu, że nie mieszczą się na śródokręciu. Głównie to młodzi, dwudziestokilkuletni chłopcy, niektórzy również z azjatyckiej części Rosji. W tej gwarnej gromadzie dostrzegam też kilka dziewcząt.

Zbiórka w dwuszeregu. W krótkich, stanowczych zdaniach bosman przekazuje komendy i rozdziela zadania. Z rosyjskim w szkole nie miałem do czynienia, zatem jedyne, co udaje mi się zrozumieć, to donośne: – Dwa razy powtarzać nie będę. Podziałało – załoga sprawnie radzi sobie ze stawianiem kolejnych żagli, choć to praca, która kosztuje sporo sił. Najpierw w górę wędrują sztaksle, potem dołączają do nich pozostałe. Kadeci nieźle odnajdują się pośród istnej dżungli lin i węzłów. W ciągu kilkunastu minut Kruzensztern jest pod pełnymi żaglami, które powoli, dostojnie, wypełniają się wiatrem. Ruszamy! Kolos rozpędza się, połykając metr za metrem. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak byłoby na otwartym morzu, gdzie zamiast przybrzeżnej bryzy wiałaby „siódemka”. Młodzi praktykanci nie mają zbyt wiele czasu na upajanie się swoim dziełem. Po chwili znów rozlega się dzwonek, padają kolejne komendy i postawione z mozołem żagle trzeba zwijać. Inaczej przecież do portu taki olbrzym nie wejdzie. Co więcej, do sprawnych manewrów potrzebuje asysty dwóch holowników.

 

 

Na wodzie wokół panuje spory ruch. Wielu chce zobaczyć Kruzenszterna z bliska czy to z pokładu jachtów, czy też wycieczkowego galeonu stylizowanego na piracki. Młodzi kadeci wydają się zaskoczeni sensacją, jaką wzbudzają, śmieją się, pozdrawiają i robią sobie zdjęcia z przepływającymi obok jednostkami.

– Lubimy tu do was przychodzić – mówi przegryzając banana bosman odziany w drelichowe ogrodniczki. Zahartowany, postawny, szpakowaty wilk morski, na pierwszy rzut oka około 60-letni.

– Ostatnim razem staliśmy za Darem Pomorza, a dalej jest jeszcze Błyskawica, prawda? – dodaje. Jestem pod wrażeniem pamięci bosmana. – A to kiedy wybudowali? – pyta, wymownie wskazując na Sea Towers. Odpowiadam, a mój rozmówca kręci tylko głową. – Ja, tradycyjny człowiek, takich nowoczesnych budowli nie lubię. Cóż, gdyńskie wieże mają tylko pięć dni, by przekonać go do walorów współczesnej architektury.

 

 

Mijamy już główkę portu, jesteśmy prawie na miejscu. Holowniki obracają, nieco bezradnego w wąskim basenie portowym, kolosa, kierując go do wyznaczonego miejsca przy kei. Stojący nieco dalej rezydent gdyńskiego portu – Dar Pomorza – zdaje się pozdrawiać swojego kolegę z regatowych szlaków. Cumy rzucone – jesteśmy u celu.

Jeszcze ostatnia zbiórka załogi, kilka słów od pierwszego oficera i ci szczęściarze, którzy akurat nie mają wachty, mogą ruszać na ląd. W dole zaś, na nabrzeżu, już ustawia się kolejka gdynian i turystów chętnych podążyć w odwrotnym kierunku – by zwiedzić statek.

A nam nie pozostaje nic innego, jak powiedzieć „spasiba” i mocno uścisnąć dłoń kapitana. Schodzę trapem, po chwili pod stopami znów wyczuwam stały ląd. Kto wie – może jeszcze kiedyś wrócę na ten pokład? Przecież na Kruzenszternie, za odpowiednią opłatą oczywiście, turystycznie popłynąć może każdy.

 

Żaglowiec w liczbach

Porty macierzyste: Hamburg (jako Padua, 1926-1946), Ryga (1946-1981), Talin (1981-1991), Kaliningrad (od 1991)

Długość: 114,4 m
Szerokość: 14,02 m
Wysokość: 51,3 m
Zanurzenie: 6,8 m
Powierzchnia żagli: 3,400 m kw.
Załoga: 257 osób
Silniki: dwa o mocy 1,000 hp (diesel)
Maksymalna prędkość: 32 km na godz.

Krzysztof Romański

Artykuł ukazał się na łamach Gazety Wyborczej 28 sierpnia 2010 roku.

Zobacz całą galerię zdjęć z rejsu Kruzenszternem:

 

Dodaj komentarz