Na wantach żaglowca Gotheborg

Rejs na pokładzie szwedzkiego żaglowca Götheborg

Smołowane drewno, ciężkie, płócienne żagle, liny z konopi – na tym żaglowcu niemal wszystko jest takie jak w XVIII wieku. Siła tradycji na szczęście ominęła kambuz, więc szkorbut marynarzom nie grozi. Dieta jest urozmaicona, a słodkiej wody się nie reglamentuje. By zobaczyć, jak wygląda rejs jedną z najbardziej imponujących replik dawnych żaglowców, dołączyłem do załogi szwedzkiej fregaty Götheborg. Zostałem majtkiem. Oto moja relacja fotograficzna.

Krzysztof Romański

 

– Jesteś w żółtej wachcie – pogodnym głosem informuje mnie siedząca za stołem dziewczyna, której przed chwilą podałem imię i nazwisko.

– Przydzielacie do wacht według koloru koszulek? – uśmiecham się, wskazując na swoje żółte polo.

– Tak chciał los. Ale uwierz mi, lepiej trafić nie mogłeś. Midship to najlepsza wachta. Zobaczysz – zapewnia, kiwając przy tym głową, jakby chcąc dać dodatkową rękojmię.

Muszę uwierzyć jej na słowo. Na dłuższe wyjaśnienia nie ma czasu, bo za moimi plecami na przydział czekają kolejni nowi załoganci. Z kartonowego pudełka w rogu pokoju biorę żółtą chustę, przewiązuję ją sobie na szyi i – oznaczony niczym harcerz – zajmuję miejsce na tyłach sali konferencyjnej. Jesteśmy na poddaszu hotelu w sercu Helsingborga. To tu wyznaczono miejsce zbiórki załogi, która na pokładzie „Götheborga” popłynie w rejs do Helsinek. Szwedzki żaglowiec tydzień wcześniej wyruszył z macierzystego portu w długą eskapadę do Chin – śladami swojego XVIII-wiecznego pierwowzoru. Zanim weźmie kurs na Daleki Wschód, odbywa tournée po Bałtyku. W etapie z Helsingborga do stolicy Finlandii szwedzkim żeglarzom pomoże majtek z Polski. A przynajmniej będzie się starał nie przeszkadzać.

Siedzimy w półkolu. Kilkadziesiąt osób w różnokolorowych chustach – czerwonych, zielonych i żółtych. Rozstrzał wiekowy od studenta do seniora, chociaż dominują dwudziesto- i trzydziestolatkowie. Na przekór stereotypowi matrosa jest też sporo pań. W oczekiwaniu, aż ze statku zejdzie poprzednia załoga, słuchamy prezentacji, które mają wprowadzić nas w temat. Jest słowo od kapitana, pierwszego oficera, mechaników, bosmanki, kucharza. Głos zabiera główny organizator wyprawy, a nawet rzeczniczka prasowa. Wszyscy mówią ciekawe, miejscami zabawne rzeczy, lecz myśli przyszłych pogromców Bałtyku wydają się dryfować daleko poza hotelowe mury.

Spoglądam na moich nowych współtowarzyszy – większość ma wyraz twarzy dziecka czekającego na pierwszą gwiazdkę. Wszyscy chcemy już pójść na „Götheborga”. Zobaczyć, jak będziemy żyć przez najbliższy tydzień. Gdy wreszcie nadchodzi ten moment, chwytamy bagaże pozostawione przy hotelowej recepcji i dziarskim krokiem maszerujemy w kierunku portu. Po drodze ze słowiańską otwartością przedstawiam się idącym obok dwóm ludziom w żółtych chustach. Niklas, wysoki, długowłosy blondyn, jest bibliotekarzem z Göteborga, a Anders prowadzi firmę poligraficzną. Gdy informacja o możliwości zaciągnięcia się do załogi wyświetliła mu się na Facebooku, nie zastanawiał się długo.

– Zawsze marzyłem, by popłynąć tym żaglowcem, ale nie przypuszczałem, że może to zrobić ktoś z zewnątrz. Dwa dni temu wysłałem e-mail z pytaniem, czy są jeszcze miejsca. Odpowiedź przyszła kilka minut później. Wpłaciłem należną kwotę, spakowałem się i przyjechałem – opowiada z ekscytacją.

Nasza rozmowa urywa się, gdy mijamy róg nowoczesnego budynku stojącego na nabrzeżu. W jego szklanej fasadzie odbijają się strzeliste, drewniane maszty i reje. Cumujący przy kei „Götheborg” wita nas imponującą, żółto-niebieską rufą z dwoma rzędami okien, rzeźbami i zdobieniami. Na flagsztoku leniwie powiewa ogromna bandera Szwecji. Widok fregaty jakby żywcem przeniesionej w czasie o trzy stulecia robi piorunujące wrażenie. Już gdy się wchodzi po trapie, w powietrzu czuć silną woń drewna i smoły.

– Wspaniały zapach… – mimowolnie szepczę, wciągając głęboko powietrze.

– Wspaniały? Jeszcze wyjdzie ci bokiem. Ja już przestałem go czuć. Ty też się szybko przyzwyczaisz. Przesiąkną nim twoje wszystkie ubrania i jeszcze kilka dni po zejściu ze statku będziesz pachniał ogniskiem – śmieje się oficer podejmujący nas na statku.

Stąpając po wąskich, stromych schodach, niepewnie, gęsiego, kierujemy się dwa poziomy w dół, do kubryka na śródokręciu. Od miejsca, w którym się znajduje, wzięła się nazwa naszej wachty – midship. Nazwy dwóch pozostałych wacht mają tę samą, topograficzną proweniencję: portside to ci, którzy mieszkają po lewej, a starbord – po prawej burcie.

***

– To wasz nowy dom – z dumą oznajmia starszy naszej wachty, zakreślając ramieniem koło w powietrzu. Dave Farrall, Kanadyjczyk o urodzie filmowego amanta, ma ogromne żeglarskie doświadczenie. Zdobył je, służąc na amerykańskich, holenderskich i norweskich żaglowcach. Na koncie ma też rejs dookoła świata na kanadyjskim barku „Picton Castle”.

Kubryk, w którym ma się zadomowić 13 osób, jest wielkości małej kawalerki. Wzdłuż jednej ściany ciągną się piętrowe koje przysłaniane kotarami. Na środku z podłogi wyrastają dwa stoły, a po obu ich stronach bakisty, w których upychamy zawartość naszych toreb. Starszy wachty jak nauczyciel w szkole sprawdza obecność i wyczytuje przypisane do naszych nazwisk numery. Mnie przypada numer 43. Rozglądam się po kubryku, ale miejsca do leżenia oznaczonego w ten sposób nie znajduję.

– Nie ma – potwierdza Dave. Koje są tylko dla numerów od 36 do 41. Dla reszty są hamaki – tłumaczy.

A niech to, przeklinam w duchu. Jedna noc w hamaku byłaby ciekawa, ale siedem? Nici z szybkiej drzemki między wachtami. To będzie bardzo długi rejs…

 

Całość reportażu ukazała się w Gazecie Wyborczej.

 

Dodaj komentarz