Czteromasztowy bark szkolny peruwiańskiej marynarki wojennej BAP Union

Peruwiański bark Union powrócił z pierwszego rejsu dookoła świata

Peruwiański bark Union dołączył do prestiżowego grona żaglowców, które mają na koncie rejs dookoła świata. 28 kwietnia 2024 roku czteromasztowiec zakończył 10-miesięczną podróż w macierzystym Callao.


Krzysztof Romański, 3.05.2024 r.

 

W słoneczne niedzielne popołudnie na nabrzeżu głównej bazy Marynarki Wojennej Peru w Callao zebrały się setki osób. Najwyżsi rangą oficerowie w białych mundurach w spokoju oczekiwali na przycumowanie żaglowca. Dużo bardziej rozemocjonowane były rodziny wypatrujące swoich najbliższych, powracających do domu po zamknięciu „wielkiej pętli”. Wojskowa orkiestra wygrywała marsze i lokalne standardy, a ubrani w ludowe stroje artyści wirowali tańcząc marinerę. Na masztach barku kadeci, ubrani w pasiaste biało-czerwone koszulki, prezentowali paradę rejową. Union triumfalnie meldował wykonanie zadania. Mision cuplida!  Wybrzmiewał ostatni akord pierwszego rejsu dookoła świata w historii peruwiańskiego żaglowca.

Wydarzenie wywołało ogromne poruszenie w całym kraju. Celebrowano ponad tydzień – od momentu wejścia barku na wody peruwiańskie, na których powitała go fregata rakietowa BAP Mariátegui. Płynący od strony Kanału Panamskiego na południe Union kotwiczył po drodze na redzie większych miast. Zawinął też na dwa dni do portu Paita. Na morzu salutowali mu rybacy z Chimbote, kluby żeglarskie, kajakarze, a nawet pływacy, którzy ponownie uformowali żywy łańcuch wokół masywnego kadłuba (podobnie, jak w 2021 roku, co opisaliśmy tutaj).

Powitanie żaglowca Union po rejsie dookoła świata
Powitanie żaglowca Union po rejsie dookoła świata / fot. Marina de Guerra del Peru

 

Wyprawa dookoła świata rozpoczęła się 17 czerwca 2023 roku. W ciągu 317 dni jednostka odwiedziła 16 krajów i 21 miast (w tym dwa peruwiańskie). Trasa wiodła z Callao przez następujące porty: Tahiti, Guam, Tokio (Japonia), Busan (Korea Południowa), Szanghaj (Chiny), Singapur, Bombaj (Indie), Tarent (Włochy), Civitavecchia (Włochy), La Spezia (Włochy), Pireus (Grecja), Nicea (Francja), Málaga (Hiszpania), Tanger (Maroko), Kadyks (Hiszpania), Baltimore (USA), Miami (USA), Kingston (Jamaika), Willemstad (Curacao), Balboa (Panama), Paita (Peru) z powrotem do Callao. Przez pokład żaglowca przewinęło się 100 186 zwiedzających. Podczas przelotu przez Pacyfik do Tahiti Union podjął udaną próbę zdobycia Boston Teapot Trophy. Pomiędzy 5 i 11 lipca 2023 roku peruwiański gigant w ciągu zadanych 124 godzin przeżeglował dystans 1261 mil, co zapewniło mu zwycięstwo w tej prestiżowej klasyfikacji.

Powitanie żaglowca Union po rejsie dookoła świata
Powitanie żaglowca Union po rejsie dookoła świata / fot. Marina de Guerra del Peru

 

Niżej podpisany miał okazję towarzyszyć peruwiańskiej załodze w etapie z Nicei do Malagi. Poniżej fragment reportażu, który powstał po tej wyprawie:

Tokio, Szanghaj, Singapur, Bombaj, Pireus. Peruwiański bark „Union” w rejsie dookoła świata odwiedził już wiele fantastycznych metropolii, ale jeszcze nigdzie nie cumował w tak malowniczym miejscu. Nicea zaprosiła gościa z Ameryki Południowej do Starego Portu, wchodzącego klinem między wzgórza, na których rozsiadło się miasto. Można tu dotrzeć tramwajem lub piechotą, a jedną z dróg prowadzących nad wodę jest bulwar Lecha Wałęsy. Przy gwarnych nabrzeżach trudno znaleźć kawałek wolnej kei.

Po jednej stronie basenu ławica rybackich łódek kołysze się leniwie, obijając sobie drewniane burty. Czyściutkie, świeżo pomalowane, bliżej im do muzealnych eksponatów, niż narzędzi codziennej pracy. Nad lasem masztów eleganckich żaglówek stojących po drugiej stronie górują sylwety motorowych mega-jachtów. Symbole niewyobrażalnego bogactwa właścicieli, równie dobrze mogłyby pełnić rolę statków pasażerskich. Barwne elewacje kamienic mienią się w popołudniowym słońcu. Różowe, koralowe, beżowe, karmazynowe. Ich mieszkańcy chowają się przed światem za oliwkowymi okiennicami.

W każdej innej lokalizacji budynki sprawiałyby wrażenie majestatycznych. Tu ich blask przytłumiony jest obecnością potężnego sąsiada – Wzgórza Zamkowego, porośniętego piniami, palmami i kaktusami. Przez stulecia wejścia do portu ze szczytu strzegła warowna forteca. Zburzono ją na polecenie Ludwika XIV, po tym jak w osiemnastym wieku Niceę zdobyli Francuzi. Dziś stroma góra jest parkiem ze sztucznym wodospadem, placem zabaw i doskonałym punktem widokowym. Wielu nicejczyków wybrało właśnie to miejsce, by obserwować jak peruwiański okręt powoli odbija od nabrzeża.

Mimo wczesnego popołudnia i roboczego dnia, pożegnać „Union” przyszło kilkaset osób. Wizyta żaglowca była dobrze nagłośniona, liczne relacje ukazywały się w miejscowej prasie i telewizji, co zaowocowało ogromnym zainteresowaniem i świetną frekwencją.

Przez cztery dni mieliśmy na pokładzie prawie dziewięć tysięcy zwiedzających. To rekord – cieszy się Sebastian Calderon, oficer prasowy okrętu, odmachując w kierunku postaci tłoczących się na brzegu.

Stoimy na śródokręciu, pośród nas skupione twarze kadetek i kadetów ustawionych w dwa rzędy. Wszyscy w jednakowych strojach – bluzach w biało-czerwone, poziome pasy, śnieżnobiałych spodniach i trampkach. Na dłoniach czarne rękawiczki pozbawione palców. Wtem ciepłe, styczniowe powietrze przeszywają melodyjne gwizdki. Tu rozkazy wydaje się za pomocą bosmańskich świstów. Nikt nic nie mówi, nie pada nawet słowo, lecz każdy wie co robić. Załoga w lot chwyta sens tej pozornej kakofonii. Kadeci kolejno podchodzą do want na obu burtach i po sznurowych drabinkach ruszają zwinnie, choć bez pośpiechu, na maszty, by chwilę potem rozejść się po rejach. Trzeba ledwie kilku minut, by wszystkie piętra zostały równomiernie obsadzone.

Parada rejowa na dawnych żaglowcach była znakiem pokojowych zamiarów, wszak stojąc na rejach trudno byłoby przeprowadzić abordaż. Peruwiańczycy praktykują ten zwyczaj podczas wejść i wyjść z portu, co sprawia piorunujące wrażenie. Nicejczycy na nabrzeżu również wydają się zachwyceni. A gdy z wysokości masztów słyszą znajome słowa i melodię, zachwyt miesza się z zaskoczeniem. Hymn Francji wyśpiewany przez peruwiańskich kadetów to ostatnia rzecz, jakiej mogli spodziewać się żegnający „Union” miejscowi. No bo jak wyjaśnić znajomość tekstu „Marsylianki” u przybyszów zza oceanu? – Śpiewamy hymny każdego kraju odwiedzanego w rejsie dookoła świata – tłumaczy mi mój przewodnik, który oprócz obowiązków oficera prasowego na okręcie pełni też rolę szefa protokołu dyplomatycznego. Postawny, elegancki mężczyzna średniego wzrostu w oficerskiej czapce i czarnym mundurze. Osób w podobnych uniformach najwięcej kręci się wokół mostka, na nadbudówce przed którą stoi monstrualne, drewniane koło sterowe.

***

Wśród oficerów jest kilka kobiet, dostrzegam też młodzieńca, który wygląda jak z innej bajki. Niby ten sam mundur, niby identyczna czapka, ale… skąd ten rudy zarost i jasna karnacja? Na południowoamerykańskim żaglowcu to rzecz nieco egzotyczna. Z daleka przyglądam mu się w milczeniu. Gdzieś widziałem tę twarz. Hmmm… Już wiem! Książę Harry. Mam przed sobą człowieka, który mógłby zagrać sobowtóra brytyjskiego arystokraty. W pierwszej chwili wydaje mi się to zaskakujące, ale z drugiej strony, może nie powinno dziwić? Przecież multietniczny naród peruwiański współtworzyły pokolenia imigrantów z Europy. Również Polacy, na czele z budowniczym kolei transandyjskiej – Ernestem Malinowskim. Polskie nazwisko – Kuczyński – nosił nawet jeden z poprzednich prezydentów kraju. Rozwikłanie zagadki peruwiańskiego Barbarossy odkładam na później, bo na rufie trwa krzątanina. Osiem osób w biało-czerwonych pasiakach mozolnie stara się wciągnąć pod gafel ogromną banderę. Figlarny wiatr nie zamierza ułatwiać im zadania, oplatając materiał wokół liny. Wiedząc, że patrzą na nich setki par oczu, w tym ta jedna – kapitańska – w wysiłki załogantów wkrada się nerwowość. Ciągną jeszcze mocniej, gwałtownie potrząsają linami, chcąc jak najszybciej uporać się z zadaniem. Wreszcie im się udaje. W nagrodę wiatr niespiesznie wypełnia czerwono-biało-czerwoną flagę, która furkocząc powiewa za rufą. Jest tak wielka, że bez trudu mogę rozpoznać detale umieszczonego na środku godła kraju – wikunię andyjską, drzewo chinowe i róg obfitości. – Mówimy na nią „bandera monumental”. Jej powierzchnia ma 486 m kw. Dwadzieścia siedem metrów długości, osiemnaście szerokości. To więcej niż boisko do koszykówki – z dumą wylicza Sebastian Calderon. Ktoś stojący na końcu falochronu macha taką samą, choć wielokrotnie mniejszą flagą, podczas gdy biały kadłub dostojnie mija główki nicejskiego portu. Tuż za nimi spotyka flotę mydelniczek – jachcików klasy optimist, które z racji prostokątnych kształtów budzą łazienkowe skojarzenia. Żeglarski narybek miejscowego klubu właśnie kończy trening. Młodzi zawodnicy machają do nas wesoło. Z daleka to musi wyglądać osobliwie – masywny żaglowiec otoczony malutkimi żagielkami.

Z postawionymi żaglami trójkątnymi – sztakslami – i praktykantami wciąż stojącymi na rejach, „Union” zaczyna defiladę wzdłuż Promenady Anglików. To reprezentacyjny deptak stolicy Lazurowego Wybrzeża, którego budowę finansowo wsparli brytyjscy bogacze przyjeżdżający tu na zimowy wypoczynek w dziewiętnastym stuleciu. Suniemy obok różowej kopuły hotelu Negresco, ulubionego przez królów i prezydentów, którego piąte piętro przeznaczone jest dla VVIP-ów, czyli bardzo, bardzo ważnych osób. Nad nami nisko przelatuje pasażerski samolot. Przed chwilą wzbił się z nicejskiego lotniska, którego pas startowy graniczy z Zatoką Aniołów. Wygrzewając twarz w słońcu (ile dałbym za taki styczeń w Polsce!), nie chce mi się wierzyć, że już za kilka godzin nasz kurs ma się przeciąć ze sztormem.

***

Mieszkam w czteroosobowej kabinie z ciasną, ale własną łazienką. Na „Union” to standard. Tu nie ma wieloosobowych kubryków z hamakami. Uznano, że codzienne zmaganie się z morzem jest na tyle istotnym czynnikiem hartującym charaktery, że nie trzeba przyszłym oficerom dodatkowo fundować spartańskich warunków bytowych. Na dłuższych ścianach prostokątnej kajuty umieszczono po dwie koje ze stalowo-niebieskimi zasłonkami, krótsze ściany zabudowano drewnianymi szafkami – po jednej dla każdego lokatora. Jak na warunki morskie, miejsca tu całkiem sporo. Wybrałem dla siebie górną koję, na dwóch dolnych ulokowali się moi kompani. Pierwszy z nich nazywa się Jose Luis Sandoval. Krótko ostrzyżone krucze włosy z grzywką delikatnie opadającą na czoło, ciemne oczy i karnacja. Jest świeżo po studiach, kształcących kadry dla peruwiańskiej dyplomacji. To jego pierwsza misja, rodzaj przetarcia przed wysłaniem na zagraniczną placówkę. Tak jak ja, zaokrętował w Nicei. Ma dbać o jak najlepsze relacje ze służbami konsularnymi w odwiedzanych przez „Union” portach. Po drugiej stronie kabiny ulokował się Jean-Baptiste Bernard. Młody, wysoki kadet francuskiej Akademii Marynarki Wojennej, którego w rejs na peruwiańskim żaglowcu wysłano w nagrodę za świetne wyniki na studiach.
– Fajne masz wakacje – śmieję się.
– Ależ nie! – obrusza się Francuz. – Dla mnie to część praktyki. Jestem tu na służbie, mam normalne wachty z oficerami na mostku. To ciekawe doświadczenie móc zobaczyć i porównać, jak działa marynarka innego państwa – tłumaczy żywo gestykulując.
– A jak ci się podobała „Marsylianka”? – pytam zmieniając temat.
– Szok! Naprawdę się nie spodziewałem. Czasami było słychać, że śpiewają osoby, które nie rozumieją słów, tylko nauczyły się ich na pamięć, ale to nieistotne. Liczy się gest. Byłem autentycznie wzruszony. Czułem ciarki na plecach – zapewnia Jean-Baptiste.

Czwarta koja pozostaje pusta. Nie narzekamy. Przeciwnie. Przynajmniej jest gdzie położyć rzeczy, które nie mieszczą nam się w szafach. W naszej międzynarodowej kabinie nie ma jednego obowiązującego języka. Z Francuzem staram się rozmawiać po francusku, z Jose Luisem po hiszpańsku, co miejscami powoduje lapsusy.

– Pierwszy raz na morzu? – zagaduję Peruwiańczyka w jego języku.
– Mówi się „el mar”, a nie „la mar”. W hiszpańskim morze jest rodzaju męskiego – koryguje mnie dyplomata.
– Serio? Zabawne, przed chwilą rozmawiając z Jean-Baptistem mówiłem „la mer”. Wygląda więc na to, że gdzieś tu przebiega granica, po przekroczeniu której morze z kobiety zmienia się w mężczyznę – mówię wskazując na podłogę naszej kabiny. Naraz do rozmowy włącza się Francuz: – Panowie, czy to ważne? Mamy XXI wiek.

***

Morze Śródziemne w zimie potrafi być śmiertelnie groźne. Wystarczy wspomnieć katastrofy polskich jednostek: żaglowca „Zew Morza” w grudniu 1981 roku czy drobnicowca „Kudowa Zdrój” w styczniu 1983 roku. Nasz rejs oczywiście odbywa się w mniej dramatycznych okolicznościach, ale wkrótce po wyjściu z Nicei słoneczna aura Lazurowego Wybrzeża pozostaje ledwie wspomnieniem. Dookoła szarość, stalowe chmury wiszą nisko nad horyzontem, wicher zabiela grzbiety fal. Wiatr dudni tak, że stojąc na mokrym pokładzie trudno rozmawiać. Chowamy się więc do sterówki. – Sztormowo będzie przez najbliższe dwa dni. Potem powinno być już lepiej – mówi Hernan Ponce Galvez-Durand, oficer odpowiedzialny za manewry, spoglądając na ekran z mapą pogodową zalaną czerwono-brązowymi plamami. – Niestety, wiatr wieje nam prosto w dziób, więc o użyciu żagli rejowych nie ma mowy. Ale postawiliśmy wszystkie sztaksle, co daje nam większą stabilizację. Zresztą, okręt w ogóle jest bardzo dzielny, dobrze sobie radzi na falach – tłumaczy spokojnym tonem, co sprawia, że nie sposób mu nie wierzyć. Hernan Ponce Galvez-Durand związany jest z „Union” od samego początku. Darzy bark miłością bezwarunkową i jak mało kto zna jego silne i słabe strony. To on nakreślił taktykę rejsu, który przyniósł Peruwiańczykom pierwsze w historii trofeum Boston Teapot Trophy.

***

Śniadanie w mesie oficerskiej. Przy stole, oprócz moich współlokatorów, siedzi uśmiechnięta, czarnowłosa kobieta w okularach. Shekina Sánchez Salas, moja koleżanka ze studiów – przedstawia ją Jose Luis. – Uczyliśmy się razem, a teraz razem realizujemy nasze pierwsze prawdziwe zadanie – opowiada. Shekina, podobnie jak Jose Luis, doskonale włada językiem angielskim. Ale ma jeszcze jedną, zupełnie nieoczywistą, super moc. Świetnie mówi po słowacku, którego nauczyła się przez kilkanaście lat mieszkając z rodzicami u naszych południowych sąsiadów. – Jak się masz? – pytam po polsku, pamiętając, że Słowacy nie mają większych kłopotów ze zrozumieniem naszego języka.
– Dobrze – odpowiada po chwili namysłu.
– Życzę, żebyś kiedyś wróciła na Słowację jako ambasadorka Peru.
– Ale nie mamy tam ambasady – mówi smutnym głosem, na moment przestając się uśmiechać.
– W takim razie zapraszam do Polski. Ambasada w Warszawie będzie dla ciebie idealnym miejscem – przewiduję, po czym wracamy do angielskiego, aby wszyscy przy stole mogli zrozumieć o czym mówimy. Chwilę później w drzwiach mesy pojawia się znajoma postać. Sobowtór księcia Harrego rozgląda się za wolnym miejscem. Dostrzegając szansę na rozwiązanie tajemnicy rudej brody, zapraszam go na wolne krzesło obok mnie. – Cheers mate – mówi z brytyjskim akcentem. Widząc moją konsternację dopowiada:
– Nazywam się Tiarnan Gallagher, jestem oficerem Royal Navy.
– Jak to się stało, że trafiłeś na peruwiański żaglowiec, jeśli mogę zapytać? – drążę nie kryjąc ciekawości.
– Wymiana oficerów między zaprzyjaźnionymi marynarkami. Wsiadłem we Włoszech i płynę aż do Baltimore. Oprócz mnie jest tu jeszcze oficer z Kanady i oficerka z Meksyku – wyjaśnia, a ja po cichu winszuję sobie nosa.
– No to już wiem, skąd wziął się książę Harry na „Union” – żartuję.
– Książę Harry? Nieeee, moja dziewczyna mówi, że bardziej wyglądam jak Justin Timberlake – śmieje się Anglik.
– Szczerze mówiąc, prędzej na peruwiańskim okręcie spodziewałbym się Paddingtona niż oficera Royal Navy. W końcu ten miś pochodzi z Peru – mówię siląc się na powagę. Słysząc to Jose Luis krzyczy z błyskiem w oku: – Paddington? A wiecie że, nasze ambasady kiedyś użyły go w kampanii promocyjnej na rocznicę wzajemnych stosunków dyplomatycznych?

***

W załodze „Union” znalazło się miejsce dla czteroosobowego zespołu muzycznego. Banda, bo tak po hiszpańsku określa się grupę muzyczną, składa się z saksofonisty, perkusisty, pianisty i wokalistki. Wykonują standardy muzyczne z Peru i krajów odwiedzanych po drodze. Po próbie, na której zespół przygotowywał repertuar hiszpański pod kątem najbliższego portu – Malagi, siadamy w szerszym gronie w mesie załogowej. Początkowo rozmawiamy o muzyce, lecz dyskusja szybko dryfuje w stronę jedzenia.
– A wiesz, że ona je koty? – jeden z kadetów śmiejąc się wskazuje na koleżankę.
– Dobra, dobra – powątpiewam.
– Naprawdę. Ona jest z Chincha, a tam jedzą koty. Jest nawet restauracja, która serwuje zupę caldo de gato na kocim mięsie – zapewnia chłopak, wzbudzając powszechną wesołość. Inny kadet tłumaczy, że istotnie, w pewnych regionach Peru, wśród ludności pochodzenia afrykańskiego, zdarzają się takie kulinarne upodobania. Szukając motywu do zmiany tematu, rozglądam się po ścianach. Na jednej z nich wisi duża tablica ze zdjęciami kilku osób. Nad nimi napis „Załogant miesiąca”. – Co trzeba zrobić, by zostać załogantem miesiąca? – pytam zaciekawiony. Na chwilę zalega cisza.
– To dobre pytanie – zastanawia się kadet w czapeczce z daszkiem. – Tak naprawdę nie wiadomo – dodaje.
– Może po prostu nie jeść kotów? – rzuca ktoś z tyłu sali i znów robi się bardzo wesoło.

***

Peruwiańska kuchnia uznawana jest za jedną z najlepszych na świecie. W tradycji kulinarnej tego kraju, jak w wielkim kotle, mieszają się wpływy inkaskie, europejskie, afrykańskie, a nawet chińskie. Różnorodne społeczeństwo oznacza różnorodne przepisy, których efektem jest smakowity misz-masz. Jego próbkę mam okazję skosztować. Jest pollo a la brassa, pieczony kurczak z chrupiącą skórką, podany z grillowaną kiełbaską, jest chifa, czyli dania kuchni chińskiej dostosowane do składników dostępnych w Peru, jest też czerwona fasola. Duuużo czerwonej fasoli. Żałuję, że nie trafiam na sztandarowe ceviche – surową rybę marynowaną w cytrynowym sosie. – W morzu menu jest nieco okrojone. Stawiamy na prostsze dania. Nawet kawę pijemy rozpuszczalną, żeby było łatwiej – tłumaczy mi jeden z sześciu okrętowych kucharzy, a ja go doskonale rozumiem. Nakarmić codziennie 250 osób, to nie jest łatwa sprawa. Dlatego nie grymaszę. Nawet gdy na śniadanie dostaję… rosół z obowiązkową limonką. – Caldo de gallina, stawia na nogi jak nic innego. A najlepsza jest na kaca – śmieje się pani oficer, która usiadła przy moim stole. Ten kuk to jednak wie co robi. Kac i choroba morska mają zwykle takie same objawy. A przecież wczoraj był sztorm.

***

Kapitanem „Union” jest Jose Luis Arce Corzo. Wysoki, przystojny mężczyzna o sportowej sylwetce i radosnych oczach. Dowodzenie jednostką objął na początku 2023 roku i już zdążył zapisać się w historii peruwiańskiej marynarki wojennej. Jest pierwszym komendantem, który zdobył dla kraju wspomniany Boston Teapot Trophy. Wkrótce będzie też pierwszym, który poprowadzi peruwiański żaglowiec dookoła świata. Co prawda w latach 1856-1858 glob opłynęła fregata „Amazonas”, jednak dowodziło ją na zmianę dwóch kapitanów: Jose Boterin Becerra oraz Ignacio Mariategui y Telleria. Nie trzeba być bacznym obserwatorem, by zobaczyć, jak świetnie w swojej roli odnajduje się komendant Arce Corzo. Nie zwykł podnosić głosu, przeciwnie, często wręcz mówi cicho, co tylko dodaje mu charyzmy. Gdy wchodzi do pomieszczenia, wszyscy obecni natychmiast wstają. Nikt nie zacznie jeść lunchu, dopóki nie zjawi się kapitan i nie da ku temu wyraźnego znaku. Zwyczajem podczas posiłku jest złożenie przez kadeta raportu o pozycji okrętu i aktualnej pogodzie. Przyszli oficerowie wprawiają się tym samym w wystąpieniach publicznych. Jeśli się pomylą lub błędnie odpowiedzą na zadane przez kapitana pytanie, muszą wyjść, wrócić za chwilę i powiedzieć wszystko jeszcze raz. W czasie raportu wszyscy biesiadnicy przerywają jedzenie i niecierpliwie patrzą na kadeta, co często wzmaga tremę. W trakcie jednego z lunchów w morzu „dyżurnemu” wyraźnie nie idzie. Zacina się za pierwszym podejściem, w drugiej próbie pada na kapitańskim pytaniu. Wraca po raz trzeci, nerwowo rozgląda się po mesie, bierze głęboki oddech. W tym momencie słyszę szept sąsiada: – Proszę, niech mu się teraz uda. Jedzenie nam stygnie.

Całość reportażu ukazała się na łamach Gazety Wyborczej.

 

Krzysztof Romański

3 maja 2024 roku
Fotografia w nagłówku: Marina de Guerra del Peru

 Zobacz naszą relację fotograficzną z rejsu na pokładzie Union:

 

 

Dodaj komentarz